Smulczynski

Do Reytana szedłem po wydarzeniach marcowych w 1968 i pamiętam, że moja mama bardzo się denerwowała czy mnie przyjmą. Były wtedy egzaminy wstępne z matematyki i polskiego, dostałem się bez większego problemu. Nasza klasa nazywała się I.1, potem była II.1, III.1, aż do IV.1 w klasie maturalnej w roku 1972. Byliśmy „ogólni”, czyli ani nie w klasie „humanistycznej” ani nie w klasie „matematycznej”. Moja matka była w szkole jeszcze przed egzaminami i była pod wrażeniem uczniów z wyższych klas, którzy nosili wąsy, i wychodzili ze szkoły z parasolami. Widziała się wtedy z dyrektorem St. Wojciechowskim czyli Bąblem (Sołtysem), który był pod wrażeniem jest uroków kobiecych.

Mieszkałem na Odyńca i do szkoły chodziłem dzień w dzień tą samą drogą w stronę Alei Niepodległości, potem w lewo na rogu Odyńca i Niepodległości tam gdzie do tej pory są ogródki działkowe. Na tym skrzyżowaniu w lecie sprzedawano wodę sodową z saturatora z sokiem, lub czystą, którą piło się z ledwie opłukiwanych szklanek . Woda kosztowała 30 groszy, z sokiem może 50, albo i złotówkę. Niepodległości miała wtedy jeszcze kostkę, chodziły dwa trolejbusy 55 i 56. Na drugim rogu była, w pewnej odległości od Odyńca, wypożyczalnia książek. Czasami dobiegałem do trolejbusu, ale wtedy musiałem wracać na Wiktorską. W sumie zajmowało to tyle samo czasu żeby dojść do szkoły. Musieliśmy nosić czerwone tarcze szkolne z numerem 6 i w pierwszej klasie przykładnie to robiłem, zwłaszcza że Reytan był znany i to był szyk być w liceum. Tarcze miały być przyszyte i w późniejszych klasach nosiło się igłę z nitką i przyszywało je przed samym wejściem do szkoły. Potem schodziliśmy do szatni w prawo w dół i trzeba było zmienić buty na kapcie. Z początku Reytan zajmował tylko prawą stronę wielkiego budynku, a po lewej była szkoła trzydzieści trzy, ale potem Reytan połknął trzydziestą trzecią i otwarto drzwi pomiędzy dwoma budynkami.

Naszą wychowawczynią byłą pani Ewa Ostrowska, przezywana przez nas Mańką.

web-manka.jpg
Mańka

Z naszej perspektywy była straszą panią, uczyła dość nudno historii i prowadziła lekcje wychowawcze. Miała z nami słaby kontakt ale uwielbiała teatr i ciągała nas na różne przedstawienia do Narodowego i innych teatrów. W jej klasie ławki były ustawione w prostokąt wzdłuż trzech ścian i siedzieliśmy według listy. Ja byłem koło Bogdana Sokólskiego i Jacka Skwirzyńskiego. Do naszej klasy chodziła też Gośka Kreczmar, córka znanego aktora starszej generacji i dzięki niej na jednej z lekcji pojawił się sam Kreczmar. Kreczmar zaczął się przechadzać wzdłuż ławek i wyciągając ręce w pozie Hamleta potknął się o wystające nogi Bogdana Sokólskiego, czyli Krowy. Ze względu na obrazę sztuki Mańka nasiadała na Bogdana i obrugała go w sposób niemiłosierny. Bogdan na stojąco długo się tłumaczył, chociaż miał ten styl przeprosin, z którego nie do końca wynikało, że się z nią zgadzał. Dotykał palcem górnej części nosa prawie, i mówił, „bardzo przepraszam, ja bardzo przepraszam, szalenie przepraszam.” Dusiliśmy się wtedy ze śmiechu. Zresztą ten ruch „palcem na czole blisko nosa” i bełkotanie skróconego przepraszam, coś w rodzaju „przpszm” to była ta klasowa idiosynkrazja używana często i podobna do wyrycia przez Reytaniaków wszędzie, łącznie z wieża Eiffla znaku ŁH. Ktoś z naszej klasy namalował ŁH na jakimś ważnym pomniku bohaterów czegoś tam i omal nie wyleciał przez to ze szkoły. Biedak, zapomniał że to tylko on miał dostęp do farby w danym dniu. Wracając do Bogdana.

web-meduza1.jpg
Meduza

Bogdan był człowiekiem z dużym wdziękiem i wygadanym, którego to wdzięku używaliśmy do rozmiękczania Meduzy. Nasza chemica Meduza uwielbiała słodycze i czasami dawała się przekupić za torbę cukierków do przełożenia klasówki. Bogdan wygłaszał coś w stylu „kochana nasza profesor, chemia jest umiłowanym przedmiotem naszej klasy, ale w tym właśnie dniu spadło na nas nieszczęście w postaci innego ważnego zadania, mianowicie badań okresowych i biegu na sto metrów, oraz wypracowania z polskiego, i tu właśnie, w drodze naszej głębokiej troski, wszyscy chcielibyśmy, nasza ukochana pani profesor, złożyć ten dar, w jej ręce” i w tym momencie wręczał Meduzie kilo krówek. To prawie zawsze działało. Wracając do Mańki - jako historyca, ciągała nas po Polsce na rożnego rodzaju wycieczki. Te wycieczki to osobna opowieść. W każdym razie w autokarze jeszcze przed zakrętem z Wiktorskiej na Niepodległości zostawały odkręcane półlitrówki z wódką, do której dodawany był soczek grejpfrutowy „Dodoni”. Puszki „Dodoni” można było dostać w PEWEXie i składaliśmy się na to Dodoni. W znakomitych humorach jechaliśmy dalej. Wydaje mi się, że Mańka naprawdę nie orientowała się co było grane. Polska była wspaniała, organizowaliśmy prywatki, kiedyś z rozpaczy gdzieś na szosie, w mżawce. To było chyba w trzeciej klasie na wycieczce do Białowieży. Musieliśmy mieć podręczny magnetofon, z którego rozwinęła się cała taśma ze szpuli i już jej się zwinąć nie dało. Ta wycieczka była ważna dla jednej pary. W klasie mieliśmy śliczną dziewczynę Grażynę Frydlewicz, w której kochało się kilku chłopaków w tym samym czasie. Po tej akcji na drodze Paweł Zieliński, ksywa Koń, oświadczył nam, że jego dziewczyną jest Grażyna. Ku naszemu przerażeniu to była prawda. Potem po studiach się pobrali. Już teraz w 2004 Wiesiek Zdanowski, nasz szkolny fotograf z wycieczek, opowiadał mi przyczynę dlaczego tak dużo jest zdjęć Grażyny. Z wycieczek z Mańką pamiętam tylko pewien zabytek – zamek pod Poznaniem czy nie w Kurniku. Na ścianie w jednej z komnat wisiała głowa łosia, który miał miał nos bardzo podobny do nosa Gośki Kreczmar. Od tego czasu Gośka miała ksywę łoś. Mimo wszystko coś z tych podróży po Polsce mi zostało, mimo soku Dodoni z dodatkiem alkoholowym.

Z Bąblem, czyli z dyrektorem mieliśmy mało do czynienia, ale uczył nas w starszej klasie czegoś w rodzaju nauki o państwie. Pamiętam, że na początku lekcji odpytywał ustnie dwóch uczniów i pytał czy ktoś się chce zgłosić. Oczywiście nikt się nie zgłaszał co nie było, państwo przyznacie, optymalnym rozwiązaniem. Ponieważ pytał z zadanego materiału wpadłem wtedy na pomysł, żeby ustalić kto z nas przygotuje temat, wtedy wszyscy inni mogli spać spokojnie. Bąbel wchodził do klasy, pytał kto chce odpowiadać, wtedy zgłaszało się dwóch świetnie przygotowanych delikwentów. Znakomicie to działało, aż doszło do mnie. Pamiętam, że poprzedniego dnia przeczytałem dodatkowo encyklikę papieską bo zadane było o Watykanie, rano poszedłem do szkoły, zgłosiłem się do odpowiedzi jak to było ustalone, ale ku mojemu przerażeniu Bąbel zaczął mnie pytać z bieżących wydarzeń politycznych czy czegoś kompletnie innego, wlepił mi dwóję, i na tym się skończyła nasza akcja. Ale szybko odkryliśmy, że pytał co jedenastą osobę z dziennika i metoda ruszyła dalej.

Uwielbiałem za to nasza polonistkę, która przyszła w trzeciej klasie – Annę Modrzejewską. Była wtedy w szkole od 1961 roku, ale nadal była młoda i miała z nami dobry kontakt.

W każdym razie była w szkole przed nami a to się liczyło w układzie sił klasa-nauczyciel. W pewien sposób była w cieniu innego polonisty z naszej szkoły - Gugula, ale była równie inteligentna i oczytana. Gugula uważała za geniusza. Zresztą zaczęła mi stawiać dobre stopnie z wypracowań, w odróżnieniu od poprzedniej polonistki i do tej pory jest moją bliską znajomą; na pogrzebie mojej matki w roku 1999 odczytała moje wspomnienie. Modrzejewska opiekowała się z ramienia szkoły „Dwutygodnikiem Niezależnym”, gazetka ścienna, którą prowadziłem z kilkoma osobami z naszej klasy. Ja nie mam żadnego numeru, po maturze nawet mi nie przyszło do głowy żeby cokolwiek zachować. Pisaliśmy wtedy wszystko w jednym egzemplarzu na starej maszynie do pisania. Nie było kserografu. Krzysiek Obłój przypomniał mi, że niektóre teksty były pisane na papierze toaletowym, co zresztą dobrze wyglądało naklejone na biały arkusz. Wiem, że napisał do „Dwutygodnika” o naszym kulomiotaczu Andrzeju Jóźwiaku, pamiętam też tekst o Micińskim napisany przez Krzyśka Korzeniowskiego z równoległej klasy. Rzeczywiście dwutygodnik był niezależny co miała oznaczać naszą niezależność „w ogóle i w szczególe”. Mieliśmy pewne spięcia z dyrekcją, pewnego razu „Dwutygodnik” został zdjęty bo przedrukowaliśmy nagranie z ukrytego magnetofonu z rady wychowawczej. Zostaliśmy wtedy wołani przez dyrekcje, ale wszystko się rozeszło, Modrzejewska nas broniła. Chociaż wiele lat po tym okazało się, że Wojciechowski w arkuszu obserwacyjnym Modrzejewskiej oskarżył ją o odmowę polecenia dyrekcji. Gazetka stała po stronie szkoły 33, na piętrze gdzie była wtedy klasa polonistyczna Modrzejewskiej, a nogi tablicy na której wisiała służyły nam jako bramka do gry w kapcia. To była taka, czasami dość brutalna, gra w piłkę nożna na dużej przerwie, gdzie zamiast piłki używaliśmy kapcia.

modrzejewska1.jpg

Z Gugulem miałem w szkole kontakt pośredni. Kiedyś przyszedł na zastępstwo. Przez czterdzieści pięć minut mówił o literaturach krajów ościennych: chorwackiej, czeskiej, serbskiej i słowackiej, litewskiej i łotewskiej. Pamiętam nasze skupione gęby, stojące włosy, wytrzeszczone oczy, i kompletną ciszę, gdy zadzwonił dzwonek. Jeszcze jeden kontakt jaki pamiętam związany był z antysemityzmem. Byłem w Starej Prochowni na przedstawieniu teatru EREF66. W pewnej chwili z środkowego rzędu wstał wściekły Sandauer, znany krytyk literacki, i wykrzykując niepochlebne uwagi wyszedł z sali. Kompletnie nie wiedziałem o co chodzi i zapytałem się następnego dnia Modrzejewskiej. Ta wysłała mnie do Gugula. Siedzieliśmy wtedy całą lekcję na korytarzu i Gugul opowiadał mi o przyczynach antysemityzmu w Polsce. To było dla mnie odkrycie. Sam mówił, że ma w rodzinie Świętego Augustyna, lub innego świętego, że wszyscy jesteśmy wymieszani, ale opowiedział mi o tym co myślą w szkole woźne, jaki jest wpływ Katolicyzmu w Polsce na stosunek do Żydów. Miałem jeszcze jedno zderzenie z Gugulskim. Otóż, którąś z moich prac domowych Modrzejewska dała Gugulskiemu do oceny. Dostałem wtedy pięć i to było tak jak pocałować Zośkę Loren. Ale poszedłem na studia na fizykę.

Innym znanym nauczycielem był Zorro, który uczył geografii. Zorro był uroczym człowiekiem, ale z czasem w czasie lekcji coraz częściej dyskretnie wychodził do zaplecza z mapami i wychodził z owego zaplecza coraz bardziej chwiejnym krokiem. Teraz już nie wiem o co chodziło. To był pewnie problem "Pokolenia Kolumbów".

W klasie siedziałem z Krzyśkiem Obłojem. Pamiętam, że namiętnie grałem w brydża i moim stałym partnerem był Krowa. Ogrywaliśmy razem w tego brydża wszystkich w klasie. Mieliśmy taki ustalony ruch rękoma, jakby rozdawanie kart, który był pytaniem czy po lekcjach gramy w karty. Graliśmy z Bogdanem, Jarkiem Bartoszewskim i Andrzejem Żarczyńskim. O ile pamiętam to Żarczyński wysławił się tym, że budował w mieszkaniu M3 na wyższym piętrze dużą łódź żaglową, którą po skończeniu nie był w stanie wyjąć z korytarza na podwórko. Inna rzeczą, którą robiłem w szkole średniej to było judo, byłem w tym całkiem dobry – nawet wybrano mnie przez pewien czas do kadry polski juniorów. Pojechałem z tą kadrą do Paryża, co było wtedy szalonym ewenementem. Do dziś ten wyjazd pamiętam i to, że opowiadałem na lekcji wychowawczej o korkach w Paryżu jak o dobrodziejstwie cywilizacyjnym. Po Warszawie jeździło wtedy kilka Syrenek. W szkole przebieraliśmy się chyba na tłusty czwartek. Z braku innych pomysłów przychodziłem ubrany w kimono. Dopiero w czwartej klasie zacząłem się przygotowywać na serio na studia. W ostatnim roku mieliśmy dobrego fizyka, Rataja, który wyciągnął nas z zapaści fizycznej z poprzednich lat.

web-fizyk.jpg
To jest ten silny fizyk.

Jedyne co pamiętam o innych fizykach to to, że z jednym z nich siłowałem się na rękę, był bardzo silny, i mnie pokonał. Z jakiegoś powodu wszystkie dziewczyny w klasie uważały, że dałem się pokonać żeby dostać dobry stopień, ale gość po prostu miał silną prawą łapę.

W trzeciej klasie do szkoły przyszła nowa nauczycielka biologii, Anna Gerbołka (czyli potem Anna Kocięcka, umarła w 2004 roku), szalenie początkowo speszona. Pamiętam, że z jakiegoś powodu bardzo mi się spodobała i odwrotnie. Gerbołka zadawała zadanie, powiedzmy przerysowanie spod mikroskopu jakiegoś wirusa, siadała przed moim mikroskopem, sama rysowała odpowiednie komórki w moim zeszycie i potem oceniała ten zeszyt na piątkę. To było wspaniałe. Ale ja ją naprawdę lubiłem. Potem, opowiadano mi, że była ostra. W latach dziewięćdziesiątych poszedłem do szkoły, jeszcze w niej pracowała, ale mnie już nie poznała. Z powodu biologii, a właściwie z powodu kompletnego braku wiedzy na temat biologii, poznałem Majkę Krzywdzińską z naszej klasy, która próbowała nauczyć mnie komórek. To się kompletnie nie powiodło, ale Majka była potem na studiach moją dziewczyną. Poszedłem na fizykę, zamiast na medycynę jak to było przyjęte w mojej rodzinie, może z powodu tego korzystnego układu z biologicą.

Pamiętam, że większość z IV.1 była zachwycona po maturze, że szkoła się skończyła, a może tak gadali. W każdym razie nasze kontakty stawały się na studiach coraz rzadsze. Grałem jeszcze z Bogdanem w karty, chodziłem przez pewien czas z Majką, utrzymywałem dość bliski kontakt z przyjacielem z ławki szkolnej – Krzyśkiem Obłojem, ale powoli wessała mnie fizyka.

Piotr S.

Pisane w kwietniu 2004.

Copyright 2004

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Creative Commons Attribution-ShareAlike 3.0 License